Jacht klub to ludzie i jachty… zacznijmy od jachtów.
Stary „Passat”
Prawdopodobnie pierwszy jacht klubowy. Poniemiecki. Przydzielony przez jakąś , aktualną wtedy, władzę.
Była to „Erszóstka” (R 6) Klasa niegdyś olimpijska. W oryginale odkryta, mniej więcej jak kajak (bez odpływowych kokpitów). Ten egzemplarz był zabudowany, miał kabinę, odpływowy kokpit, forpik i achterpik. Podobnie wyglądało jeszcze parę jachtów w Polsce. Były też jednostki w oryginalnym klarze „R 6”, ostatnio jedna taka stała w Sopocie.
Przy długości 11,47 i szerokości 1,90, oraz niskiej burcie nie mieścił wewnątrz luksusów, tyle że wyspać się w nim i posiedzieć przy stole można było. Ważył ze 7 ton. Koszmarnie zlokalizowany kambuz (przy maszcie) przy większym przechyle i fali był prawie niemożliwy do stosowania. Kingstona (toaleta, kibel) w ogóle nie było, jak zresztą na prawie wszystkich jachtach. Takielunek slup bermudzki ¾, mocowanie sztagu z metr od dziobu, też wówczas typowe. Oznakowanie na żaglu IV PZ – 10. Od początku mojej z nim znajomości był regatowy. Rządził na nim Franek ze swoją załogą. Wygrywali (oczywiście w swojej grupie RORC) bardzo często. Dlatego kolejny, tym razem współczesny jacht „Monsun” (nowy) był dla nich. Ale nie przypadł im do gustu. Wobec tego czekali na następnego, „Orkana” (nowego), a „Passat” przypadł młodzieżowej załodze Bronka, rokującej nadzieje na sukcesy (do której należałem i ja).
Kiedy go dostaliśmy był już oblaminowany. Stare klepki nijak nie chciały być szczelne i taka praktyka była powszechna. Zwłaszcza w Stoczni im. Komuny Paryskiej, do której klub i jacht należały. Tam, na wydziale „izolacyjnym” były takie możliwości, zwłaszcza, że jego kierownik Jan Pawełczak był w klubie Komandorem.
Maszt był jeszcze drewniany, ale żagle już dakronowe (poliestrowe). Od razu wzięliśmy się do ścigania i wkrótce zaplanowaliśmy rejs na regaty Ostseewoche do Warneminde (1969). Rejs zaczął się pod wiatr. „Passat”chodził na wiatr jak łódź podwodna, zwłaszcza że żagli i przechyłu mu nie żałowaliśmy. Po dotarciu w męczącej halsówce pod Bornholm postanowiliśmy stanąć na osłoniętym kotwicowisku, trochę się przespać, najeść, wysuszyć. Miejsce nazywało się Frenne Reede. Wkrótce na brzegu pokazało się kilka samochodów. Myśleliśmy, że przyjechali nas podziwiać, ale nie. Była tam, jak się okazało, strzelnica (chyba myśliwska) i strzelali (chyba śrutem) w stronę morza, do nas – ale nie donosiło. Po nocce zerwaliśmy kotwicę i hals po halsie, w końcu dotarliśmy do celu. I tak oto pierwszy raz znalazłem się za granicą. Regaty były poważne, kilkuwyścigowe. Niemcy oczywiście, Polacy i sporo Ruskich (dla nas – oni sami dzielili się na leningradzkich, tallińskich i ryżskich). Piliśmy z Ruskimi z Leningradu, na ich „szestiorce” (Ł 6). To była ich narodowa klasa, też tradycyjnej budowy, ale sporo większa od naszej „szparagi”. Regaty zakończyliśmy na miejscach 7/18 i 5/20 (dwie różne punktacje w grupie II RORC). Potem odprowadziliśmy jacht do Świnoujścia, gdzie przejęła go inna załoga na Mistrzostwa Polski. Do Gdyni wróciliśmy stoczniową ciężarówką, która przywiozła jakieś nasze mniejsze łódki na regaty. Oczywiście na pace. Były to „pierwsze mile na silniku w tym rejsie”, bo „Passat”, jak zresztą prawie wszystkie ówczesne jachty, silnika nie miał.
Jeszcze jeden start zapadł mi w pamięci. Byłem wtedy kierownikiem YKS, i na żeglowanie nie miałem czasu, ale na apel Bronka, abym zasilił załogę (było ich tylko 3), wskoczyłem tak jak stałem i poszliśmy. Wiało, bujało, ciekło przez nieszczelną forklapę. Już dobrze za Helem, dawno cały mokry, bez możliwości przebrania, poszedłem w suche koce. Po paru godzinach poproszono mnie z góry, abym wybrał zenzę. Wybrałem 50 wiader spod zejściówki (w 49 puściłem pawia) i jeszcze trochę „pospałem”. Potem zmieniłem kogoś na pokładzie. „Wuja” albo Bronka, bo Maciek dawno leżał w koi jak nieżywy. Gdzieś, chyba na Łebie, zawróciliśmy i w znośniejszych warunkach, chyba na szarym końcu, weszliśmy na metę w Gdyni. A Maciek przywiózł z tego rejsu, swojego pierwszego „za Górę Szwedów” (tak nazywaliśmy wtedy wyjście na pełne morze – była latarnia o tej nazwie), przezwisko „Trup Marynarza”. Był to młody inżynier, świeżo zatrudniony w Stoczni, gdzieś tam wcześniej trochę pożeglował. Zaraz po naszym wspólnym starcie miał płynąć w poważny, zagraniczny rejs na „Rodle”. I popłynął. Po powrocie pytamy chłopaków, jak tam sprawił się Trup Marynarza. To nie Trup Marynarza, to marynarz, usłyszeliśmy. Ale nazwa do niego przylgnęła, czsem jako Maciek – śmierć marynarza.
Tyle jest o nim, bo wkrótce został opiekunem „Passata” i był nim parę lat. Wtedy zasłynął jako podrywacz i odwiedzały go tam często damy. Łatwo je było rozpoznać, bo wszystkie miały pokaźne biusty. Jedną poznałem, była to trochę starsza od niego sędzina, która dawała mu rozwód. Jak widać, żadna okazja do zawarcia znajomości nie jest zła. Maciek w „ciekawych czasach” zwiał za granicę. Po latach przysłał do klubu list – że jest w Południowej Afryce (RPA), buduje jacht, gdzieś się wybiera…
Kolejnym opiekunem już bardzo przeterminowanej jednostki został Andrzej, też stoczniowiec. Do klubu trafił w ślad za córką, wtedy aktywną żeglarką i przez jakiś czas był znany jako „ojciec Kaliny”. „Passat” już wtedy jako stary grat został spisany ze stanu stoczni i był własnością Klubu. Andrzej znalazł sobie do niego wspólnika, też starszego pana, który dorabiał w jakimś nocnym lokalu, chyba jako nadzór toalety. W związku z tym przygarnęli na jakiś czas dwie sezonowe kelnerki, które nie mając kwatery, sypiały na jachcie. Oczywiście w dzień, bo w nocy pracowały. Jak panowie wychodzili na Zatokę, panie czasem nawet nie wychodziły z koi. W jednym z takich pływań zwalił się maszt. Nie żeby jakiś sztorm, tylko bo strasznie zardzewiał. Była to stalowa rura, „setka”. Takie rozwiązanie przyszło do nas z nowiutkim „Levanterem” ze szczecińskiej Stoczni Jachtowej. Aluminiowe maszty, jako import, długo były luksusem i ekstrawagancją. W tejże rurze wycięto sporo dziur, na fały, które ją znacznie osłabiły. Maszt naprawdę się nie przewrócił, tylko osiadł o kilkanaście centymetrów. Chłopaki fałami i wantami jakoś go ustabilizowali i wrócili pod żaglami do portu.
Po tym kadłub ostatecznie sprzedaliśmy. Za jakieś śmieszne pieniądze kupił go, znany wówczas dla ekstremalnych wyczynów jako „podróżnik” Arkadiusz Pawełek. Chyba nie bardzo wiedział, co z tym fantem zrobić, minęło parę lat, a jacht stał na naszym placu i dalej niszczał. Wtedy, szczęśliwym trafem, zwalił się na niego pracujący w sąsiedztwie dźwig samochodowy i dokładnie zdemolował. Że dźwig był państwowy, bo z Marynarki Wojennej, chyba dość łatwo budżet wypłacił odszkodowanie.
Nazwa i numer na żaglu (po zmianie numeracji w latach 70-tych – POL 105), które Klub przezornie zatrzymał, odżyły za jakiś czas w nowym „Passacie”.